Patrzyła się na mnie codziennie. Nie sposób jej nie dostrzec. Jest niczym piastunka całego Valldalen. Czuwa i majestatycznie góruje nad miasteczkiem i doliną.
Na początku nie zwróciłam na nią szczególnej uwagi. Ot kolejna góra, jakich wiele w tej górzystej Norwegii. Jednak z czasem stała się moim wyznacznikiem pogody, światła, najulubieńszym widokiem z okna. A widziałam ją codziennie z okna. Zarówno z pokoju, jak i z pracy.
Myślałam też, że nie da się jej zdobyć. Wyglądała dość „niezdobywalnie”. Wiecie, niemal pionowe ściany z każdej strony, nigdzie też nie było informacji odnośnie szlaku na Ormulę. Znałam ją jedynie z opowieści Martiny i Zosi.
„To moja ulubiona góra”
Powiedziała mi Martina, po czym dodała, że jest ciężka do zdobycia, jest wyzwaniem. Ponoć szlak w pewnym miejscu się kończył i trzeba było się wykazać niezwykłą i kondycją, i ostrożnością podczas wspinaczki po kamienistym zboczu. Sama jednocześnie bardzo się cieszyła i jednocześnie przerażała ją myśl o ponownym zdobywaniu szczytu.
Kim ja jestem? Cienkim bolkiem gór. Dokładnie tak sobie, o sobie myślałam.
„To nie góra dla mnie”
Powtarzałam sobie i byłam pewna, że nie zamierzam jej zdobywać. „Nie podołam. Nie dam rady.” – tak to sobie tłumaczyłam. Przecież są inne góry dookoła.
PODEJŚCIE NIESPODZIEWANE
Pewnego dnia wyszłam niby tylko pod wodospad. Odkąd Martina mi go pokazała stałam się stałą bywalczynią tego miejsca, chyba nie było tygodnia bym nie zaszła tam zebrać myśli. Nie wzięłam ze sobą absolutnie nic. Żadnej wody, aparatu, jedzenia, nic.
Posiedziałam chwilę nad wodospadem i stwierdziłam, że w sumie tak tylko zerknę kawałek do góry, jak wygląda szlak. Był całkiem przyjemny, więc szłam i szłam. Potem pomyślałam, że skoro już trochę nim lezę to wejdę przynajmniej tyle by wyjść z lasu na jakąś polanę. I doszłam do polany z trzema hyttami. To była jakaś nysætra. Spojrzałam do góry.
„Ten szczyt nie wygląda by był tak daleko”
Pomyślałam i wtedy jeszcze nie wiedziałam w jak bardzo okropnym błędzie byłam. Przeszłam się jeszcze kawałek, minęłam kosodrzewinę.
Zatrzymał mnie zalegający śnieg i moje adidasy.
Doszłam do wniosku, że to by było jednak nierozsądne iść dalej. Bez wody, w nieodpowiednim obuwiu, sama i to w takim śniegu. O tak, śnieg, mimo, że był czerwiec.
DAM RADĘ! MOŻE?
Wróciłam do Valldal, ale Ormula już nie wydawała się taka „niezdobywalna”. Wtedy w głowie zakiełkowała mi myśl, że może dam jednak radę? Zadecydowałam, że jeśli nadarzy się ku temu okazja, jak stopnieją już śniegi, to postaram się wejść na szczyt. Zaczęłam wypytywać o szczegóły praktycznie każdego.
„Ormula oznacza żmiję. Nazwano ją tak, ponieważ są tam żmije. Trzeba uważać. Ormula to tak naprawdę 3 szczyty. Pośrodku nich jest jezioro i z niego płynie wodospad, który widzisz.”
Mówił mi Ole. Inni dodawali – tak jak Martina – że jest to ciężka trasa, że trzeba uważać. Że to długi hike, wymagający, idziesz stromo pod górę, non-stop, od zera do ponad 1400 m n.p.m.
Wiedziałam, że to, czego potrzebuję to dobra pogoda, dobry humor, wolny dzień i ktoś z kim mogłabym pójść. Codziennie zerkałam na górę i patrzyłam, czy białe połacia śniegu się pomniejszyły.
Pewnego dnia był ten dzień. Obudziłam się z tą myślą, że idę. Ale nikt wtedy albo nie chciał, albo nie mógł iść ze mną. Trochę poczułam przez to rezygnację i w sumie już chciałam odpuścić. Godziny mijały, robiło się coraz później, piękna pogoda się utrzymywała. A Ormula często była spowita chmurami.
„Chrzanić to. Idę”
I zebrałam się.
Późno – nawet bardzo – ale zebrałam się. Nie mogłam nie spróbować. Szłam z myślą, że dojdę tyle, ile dam radę, przecież nigdzie mi się nie spieszy. Jak poczuję, że nie mogę – to wrócę.
Postanowione.
Ruszyłam.
KAMIENIOSPAD
Odcinek, który też przeszłam wcześniej, z początkiem czerwca, tym razem przeszłam dużo szybciej. Zmotywowało mnie to. Najwyraźniej coraz częstsze chodzenie po górach opłaciło się kondycyjnie.
Przeszłam wodospad, las, polanę z hyttami, kosodrzewinę. Grunt pod nogami zaczął się robić coraz bardziej kamienisty. W pewnym momencie pozostały już same głazy, zniknęła roślinność, zrobiło się bardzo stromo. Otworzyła się przestrzeń, zaczęły rozpościerać się widoki na dolinę, na Valldal i Norddalsfjorden.
Było piękne.
Pożałowałam, że nikogo ze mną nie ma. Że nie może doświadczyć tego piękna, które teraz i ja doświadczam.
Pięknie i niebezpiecznie.
To ten odcinek, o którym mówiła Martina. Ja nazwałam go Kamieniospadem. Tak już właśnie wyglądała reszta trasy, aż pod sam szczyt. Jak lawina kamieni. Szłam niezwykle ostrożnie, co chwilę planując trasę wzrokiem, oceniając stabilność podłoża. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że te kamienie były dość niestabilne, ruchome. Szło się ostro pod górę. Mocno parłam na kamienie. Kilka nieznacznie osunęło mi się spod nóg.
Trochę zamierałam też, gdy słyszałam huk. Spoglądałam wtedy na sąsiednią ścianę góry i widziałam jak wielkie głazy i płaty zamarzniętego śniegu spadają – i roztrzaskują się w wielkim majestacie. Leciały tak lekko, a jednocześnie tak szybko. Rozbijały się z taką łatwością, jakby były ze szkła.
To nie były żarty. Mimo, że szłam sama (choć nie powinnam), byłam pełna pokory wobec góry i natury. Chyba nigdy w życiu nie byłam bardziej uważna, i to przy każdym ruchu.
W pewnym momencie naprawdę miałam już dość. Szczyt ciągle wydawał się tak daleko. Śmiałam się wtedy w duchu do siebie samej, że jak głupia mogłam myśleć miesiąc temu, że szczyt jest już tak blisko od tej kosodrzewiny.
W pewnym momencie dojrzałam usypany z kamieni stożek – wyznacznik dla piechurów. Przyspieszyłam nieco uradowana, że to już. I co się wtedy stało? Nic. To nie był jeszcze szczyt. Gdy doszłam do pierwszego stożka w oddali ujrzałam kolejny. Trochę się zdenerwowałam, czułam się oszukana. Ale stromo zamieniło się na dość optymalnie. Więc to był plus.
Szłam dalej – i zgadnijcie – drugi stożek to też nie był szczyt.
Ujrzałam trzeci stożek.
Pomyślałam, że to jakiś okropny żart, prawdziwe trollowanie (śmieszne jest to, że niektórzy te stożki właśnie trollami nazywają). Przez myśl nawet mi przeszło, że nie pójdę dalej, bo już prawie jestem na szczycie, więc widoki nie mogą się przecież aż tak drastycznie zmienić, nie?
Jak dobrze, że nie posłuchałam sama siebie i swojego zrzędzenia.
Doszłam do trzeciego stożka. I to było to.
Szczyt.
TEATR CHMUR
Było absolutnie pięknie. Autentycznie się wzruszyłam, a cały ból mięśni po tym naprawdę sporym wysiłku nagle poszedł w zapomnienie.
Kiedy dotarło do mnie, że udało mi się, nie mogłam w to uwierzyć.
Zrobiłam to. Cholera, zrobiłam.
Nie myślałam wtedy jeszcze o tym, że trzeba jeszcze zejść, musiałam się nacieszyć tym, co było dookoła. A to było niesamowite. Najcudowniejszy spektakl jaki w życiu widziałam.
Spektakl w Teatrze Chmur.


Godzina minęła mi jak kilka minut. Nie mogłam oderwać się od aparatu. Sytuacja chmur była taka dynamiczna, a światło robiło się coraz piękniejsze.
To, że wybrałam się tak późno miało jedną zaletę – na szczycie byłam w momencie, gdy trwał zachód słońca (trwały też białe noce, Słońce niby zachodziło, ale ciemności jeszcze nie doświadczaliśmy, była szarówka). Wiedziałam jednak, że nie mogę zostać za długo, bo chmury zmierzały w moim kierunku. Musiałam mieć widoczność by być w stanie zejść. Ubolewałam nad tym, ale wiedziałam, że to rozsądna decyzja.
Wpisałam się do księgi zdobywców, zerknęłam na poprzednie wpisy – byłam 25 osobą w tym roku, która weszła na szczyt! A był lipiec. Przede mną, kilka dni temu, był tu jeden samotnik! Michał. Tylko, że Michał to doświadczony górołaz, przewodnik górski, wychowany w Tatrach. A ja? Leniwa buła z Wrocławia z zerowym doświadczeniem. Tak to wszyscy chodzili grupami. Popatrzyłam jeszcze chwilę na cudowny spektakl i ruszyłam w dół.
To był (trochę) koszmar w 4 aktach.
WSZYSTKIE AKTY NIESZCZĘŚCIA
Schodzenie po tych ruchomych głazach było jeszcze trudniejsze niż wchodzenie po nich. Pierwszy raz w życiu pomyślałam, że wolałam wchodzić, niż schodzić!
Wbrew moim przewidywaniom i obliczeniom zeszłam szybciej niż zakładałam. Trochę mnie to uradowało, ale czułam już niezwykły ból i zmęczenie w nogach. Ciągle napięte mięśnie powoli odmawiały posłuszeństwa. Dopiłam ostatni łyk wody, zaczęło się ściemniać. Ruszyłam dalej – w kosodrzewinę.
I tu dramat.
Zgubiłam się.
Pierwszy raz straciłam szlak aż tak bardzo i tak poważnie. Będąc sama! Powyklinałam siebie tyle razy za swoją głupotę, nieuwagę i wszystko, że myślę iż nawet nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić.
Jak to się stało? Idę, idę – wciąż wydeptaną ścieżką, aż nagle ląduje na podmokłym terenie. Jakieś bagna, gałęzie coraz gęściejsze. Krążyłam i krążyłam. Zobaczyłam owce. To one wydeptały ścieżkę. Wtedy zrozumiałam w jak – za przeproszeniem – wielkiej i czarnej dupie się znalazłam. Od tego momentu nie tylko siebie, ale i owce wyklinałam. Krążyłam po tym buszu kilkadziesiąt minut, błoto zasysało mi buty. W końcu stwierdziłam, że to chyba moment, by jednak kogoś poinformować, że się zgubiłam. Zadzwoniłam do Sylwii, nieco spanikowana. Ta mnie uspokoiła i jakoś wiedziałam, ze będzie lepiej, choć byłam obesrana w majty.
„Odnalazłam szlak!”
Krzyknęłam do słuchawki. Po czym znowu go zgubiłam!
Potem z wywiadów wychodziło, że to najbardziej zdradziecki odcinek – i nie tylko ja się tam zgubiłam. Inni też się gubili. Ta informacja, nawet po czasie, trochę dodała mi otuchy – że nie jestem taka beznadziejna. Może po prostu odcinek jest źle oznakowany? Właściwie nie jest prawie wcale. Rzadko uczęszczany przez turystów, a jedynie przez owce poruszające się jak swobodne atomy (nie po szlaku), nic dziwnego, że zarasta i łatwo go zgubić. Owcom też udało mi się wybaczyć.
Tym razem już jednak byłam czujna i udało mi się wrócić na szlak dużo szybciej. Nie zgubiłam go aż do samego końca. Tyle, że szarówka już nadciągała mocno. Tak samo jak i odcinek leśny. A las nawet przy szarówce jest ciemny. I straszny. Ponoć zwierzyny tam nie ma jakiejś agresywnej, ale ja slyszałam opowieści o rosomakach i wielkich łosiach. Moja wyobraźnia już zaczęła być wtedy bardzo bujna. Pędziłam zatem, co sił w tych zmęczonych nogach.
Raz się poślizgnęłam i dość boleśnie uderzyłam w biodro. Ubabrana w błocie szłam – właściwie to biegłam w dół – dalej, przez ciemny las.
Sylwia i Ole mięli wyjechać mi na spotkanie w możliwie najbliższym punkcie. Było to koło wodospadu (czyli już na samym końcu właściwie). Ale nawet ten odcinek mniej do przejścia okazał się dla mnie zbawienny. Tak samo jak i ciepła herbata. I troska.
I bura za to, że głupio postąpiłam idąc sama.
MORAŁ Z TEGO TAKI…
To, że postąpiłam głupio wiedziałam już na samym początku (niestety). Jednak obiecałam sobie, że jeśli poczuję się niepewnie, źle, że coś mi grozi – wracam. Tylko, że wszystkie złe rzeczy przydarzyły mi się właśnie w drodze powrotnej. A głupotę prawdziwą zdaje sobie człowiek w momencie, gdy już jest po frytkach, po wszystkim. Tym razem mi się poszczęściło, ale wiem, że nie zawsze tak będzie.
Kolejnym razem potrzeba mi jeszcze więcej pokory i rozsądku. Bo nawet myśląc, że go mam, to powinnam jeszcze to pomnożyć przez tysiąc. I wtedy może wyjdzie z tego jakiś pierwiastek pokory.
Na koniec mała opowieść, gdzieś zasłyszana.
Ponoć każdy zaczyna wszystko mając dwa wiaderka.
Jedno jest pełne, a drugie jest puste. To pełne – to szczęście, zaś puste – doświadczenie.
Z czasem jednak powoli napełniamy wiaderko z doświadczeniem tracąc na tym zawartość szczęścia. W momencie, kiedy przelejemy już całe nasze szczęście do doświadczenia – możemy wtedy polegać już tylko na nim.
Nie można już dłużej liczyć na szczęście.
* * *
PS Wiem, że zdjęcia wyglądają podobnie – cóż, to te same widoki, ale w innych godzinach, a z okazji takiej, że dostałam prawdziwego szału zdjęciowego, tam, na górze – teraz muszę wrzucać tysiące podobnych kadrów, bo wciąż nie umiem się zdecydować.