Powiem na wstępie, i w skrócie: było PRZE-FANTASTYCZNIE! Dla mnie te kilka dni spędzonych na morzu, co rusz przybijając do brzegu rozmaitych wysp, by zanurzyć się pod powierzchnią wody i zobaczyć podwodne życie, toczące się na tamtejszych rafach koralowych, beztroskie skoki do wody, obserwowanie płynących z nami delfinów, czy emigrujących z wyspy na wyspę nietoperzy – to wszystko składa się na najlepsze, co było dane mi doświadczyć podczas całej tej podróży. Te kilka dni było naprawdę wyjątkowe.
W momencie, gdy dotarło do mnie, że będę w Indonezji, jedno było dla mnie pewne – muszę znaleźć się na Komodo i zobaczyć największe na świecie żyjące jaszczurki. Ba! Jaszczurki? Nikt tu nie używał takiego słowa. Ani waran, ani jaszczurka – to jest smok!
Jednakże jak to lubię sobie rzec na wstępie większości wpisów – zacznijmy od początku i informacji.

Perama Traditional Docking, Lombok
Pierwsza moja frustracja polegała na zastanawianiu się na tym, jak ja właściwie mam na Komodo się dostać. Na pierwszy rzut oka nie jest to proste – i jest nieco kosztowne – i w czas, i w mamonę.
Jak dostać się na Komodo i Rincę?
Odpowiedź jest w sumie prosta i każdy, kto choć chwilę sobie po Indonezji pojeździ, wie dobrze, że najlepiej pójść do jakiejś agencji turystycznej. Jest masa agencji i wiele z nich oferuje trip na Komodo. Tylko uwaga! Na takie tripy z Bali czy Lombok czasem może zabraknąć miejsc, zaś w Labuan Bajo nie powinno się to zdarzyć, o ile korzysta się z ofert bardziej miejscowych agencji i przewoźników. Po pierwsze – większość statków na Komodo wypływa właśnie z Labuan Bajo na Flores. Idąc tam uliczką praktycznie non stop natrafiamy na oferty przewozu na Komodo czy Rincę. Jest też masa ofert wypadów nurkowych – w każdym razie jest w czym wybierać.
Wszyscy podróżnicy, których spotkałam i jakoś znaleźli się na Flores, zapytani o to, jak dostali się na wyspę – odpowiedzią zawsze był samolot. Aczkolwiek widziałam też, że promy Pelni również tam pływają. Jednak przeprawa promowa np. z Denpasar (port Benoa) do Labunan Bajo trwa 2 dni, zawiera w sobie dwie przesiadki, a kosztuje około 200 000 – 300 000 IDR od osoby w jedną stronę.
Swoją drogą taki lifehack odnośnie wyszukiwania połączeń promowych u Pelni – warto pierw zapoznać się z mapkami połączeń (wujek Google pomoże) i z nazwami miejscowości portowych – jest tego DUŻO, a z początku nazwy portów są mylące (dla mnie przynajmniej były) i nijak kojarzące się z nazwami wysp.


wyspa Satonda


widok na Sumbawe
Ale jak już wspomniałam wcześniej – jest też możliwość płynięcia z Bali czy Lombok bezpośrednio do Parku Narodowego Komodo – i ja tak właśnie zrobiłam. Dlaczego? Bo nie chciałam spędzić kolejnych dni na samej przeprawie i transporcie, bo chciałam odciążyć się od myśli „co teraz muszę ogarnąć” (choć na chwilę) i po prostu miło spędzić ten czas, nie martwiąc się o nic. A po podsumowaniu wszelkich kosztów oraz wszystkich „za” i „przeciw” – każdej z tych opcji – wycieczka zorganizowana wygrała z solidnym zapasem. Można też rzec – że moje dni w Indonezji były policzone, także świadomość takiej pewności, że coś jest już załatwione i dograne również było mi potrzebne.
Ja ten wypad zarezerwowałam sobie u Peramy jeszcze przed wylotem do Indonezji. Zaliczkę musiałam zapłacić jakimś paypalem, resztę – na miejscu w gotówce, w biurze Peramy na dzień przed wypadem. Jest też możliwość opłacenia wszystkiego paypalem, lecz nie polecam, bo w przeliczeniu wychodzi drożej. Ile taka przyjemność mnie kosztowała? Nie jest to tajemnica, bo jak wół jest to napisane na (niemal) głównej stronie Peramy, bo wycieczka ta jest popisową wycieczką tego biura – 3 miliony indonezyjskich rupii plus opłaty wstępu (o tym za chwilę): za spanie na materacu na pokładzie razem z gronem nieznanych mi ludzi, za 3 – całkiem zacne – posiłki dziennie, za naprawdę fajną przygodę!
Czy poleciłabym tą opcję komukolwiek? Zdecydowanie.
Kilka informacji praktycznych o Parku Narodowym Komodo
Po pierwsze – jest tam okropnie gorąco. OKROPNIE. Jeśli Indonezyjczyk mówi Ci, że jest tam gorąco – to znaczy, że naprawdę jest tam jak w piekarniku. I przysięgam, Komodo – i Rinca (w sumie tu było nawet goręcej) – są najgorętszymi miejscami na Ziemi w jakich byłam. Żywe terrarium. Tam każdy cal ciała się poci. Spociły wam się kiedyś uda? Uda się przecież nie pocą (albo ja nigdy tego nie zarejestrowałam) – tam będzie do tego okazja.
Po drugie – buty jakie będą na Twoich nogach muszą być wygodne, sportowe, a najlepiej biegowe. Tak na wszelki wypadek.



wschód słońca i poranek już u brzegu Komodo
Po trzecie – przyda się wiedza, że rejon Komodo to teren malaryczny, na którym występuje wiele endemicznych gatunków (czyli występujących jedynie w tym rejonie; tyczy się to również bakterii i wirusów), także warto przed wyjazdem skonsultować się z lekarzem chorób zakaźnych i/lub tropikalnych, wypryskać się dobrym repelentem przed spacerkiem, i może też należy działać profilaktycznie anty-malarycznie, jeśli lekarz tak zaleci.
Po czwarte – opłaty wstępu. Nic nowego jeśli chodzi o Indonezję, wszędzie trzeba bulić hajs. Tu wybulisz go też trochę. Wszystkie opłaty na cały trip wyniosły nas niecałe 500 000 IDR (~ 146 zł). Nie wiem dokładnie jak te opłaty się dzielą, ale jest w tym koszt wstępu na teren parku, wniesienia kamery/aparatu, pozwolenia na snorkelling, opłaty konserwacyjne. Są to jednak koszta jakie ponosi uczestnik wycieczki z Peramą, gdzie na trasie jest też wyspa Satonda, Sumbawa, Keramat, Flores, Gili Laba, Moyo, Rinca i – tytułowa – Komodo.
Po piąte – jako ciekawostka – Park Narodowy Komodo wpisuję się na listę 7 nowych cudów świata. Po więcej informacji w tej materii zapraszam TUTAJ (www.n7w.com).
Po szóste – na terenie parku można poruszać się jedynie z tutejszym rangersem. Idą oni uzbrojeni w kijki drewniane, na wypadek ataku warana. Choć te kijki to takie liche w porównaniu z zębami dragona. Rendżersi dbają o to by turyści nie zbaczali z wytyczonych szlaków, chronią turystów przed waranami i warany przed turystami. A i fotkę pamiątkową ci pykną jak zechcesz, i opowieścią o waranie uraczą. Full service.
Po siódme – sam Komodo dragon – gatunek endemiczny, występujący tylko w zasięgu kilku wysp Indonezji, kanibal, największa jaszczurka świata (osiąga do 3 metrów, ale średnio ma od 2 do 2,5 metra długości) mogąca rozmnażać się partenogenetycznie (czyli bez zapłodnienia), która potrafi pływać i biegać – nawet po 20 km/h – która wywęszy krew z odległości 4 do nawet 9 kilometrów, dzięki swojemu czułemu językowi. W łańcuchu pokarmowym nie ma nad sobą nikogo. Zwierz ten pokryty jest skórą niczym zbroja, ma masywne kończyny wyposażone w wielkie pazury i niezwykle silny ogon, którego siła uderzenia odpowiada masie 2 ton. To prawdziwy żyjący smok.
Dobra, to teraz można przejść do opowieści.



Cała podróż – do i z Komodo – była wspanialsza niż samo odwiedzenie krainy żywych smoków. Ale przecież właśnie – jak mawiają – że to nie cel się liczy, a droga. I faktycznie, to ona dla mnie odegrała tu kluczową rolę.
Początek naszej podróży to przebijanie się autokarem przez Lombok, kilka przystanków po drodze. Jakiś obiad, oglądanie rzemiosła, trochę – nic specjalnego. Ale może to tylko na mnie lepienie garnków, ciułanie miseczek z bambusa i tkanie nie robi wrażenia, bo przez tryliard lat byłam – najpierw w szkole plastycznej, następnie na ASP (choć tu częściej mnie nie było niż byłam, przyznaję bez bicia), a wcześniej jeszcze chodziło się na masę kółek plastycznych i do MDK’u. Także z gliną i wszelakim ciułaniem czegoś z niczego jestem zaznajomiona lepiej niż bym chciała. Aczkolwiek, propsy dla rzemieślników, wiem, że nie jest to łatwe.
Wieczorkiem zostaliśmy ulokowani na statku. Pierwsza noc na morzu. Majty już wywieszone na suszenie na okolicznych sznurkach. W ogóle – to był nieodłączny krajobraz na naszym statku – powiewające gacie, bluzki, staniki i reszta odzieży na okolicznych sznurkach dookoła pokładu. Byłam pierwszą osobą, która wywiesiła na ów sznurkach coś (tak i były to gacie między innymi). Podszedł do mnie nasz opiekun i mówi:
„Already are you fell like at home?”
Na co mogłam mu odpowiedzieć jedynie z wielkim bananem na buzi, że of kors.
No i ruszyliśmy! Hej przygodo, mówią.
Satonda
Nasz pierwszy przystanek – Satonda, czyli wyspa ze słonym jeziorkiem w środku. Nasz pierwszy przystanek, właściwie mój pierwszy snorkeling w życiu. O tak.
Jak na pierwszą miejscówkę do nurkowania w ten sposób miejsce było i dobre, i złe jednocześnie. Było tu bowiem okropnie płytko i miejscami miałam wrażenie, że szuram brzuchem po koralowcach. Nie było miejsca nawet jak płynąć, trzeba było łapać się kamieni i czegokolwiek by jakoś się przemieścić dalej. Dało to jednak okazję do podziwiania rafy koralowej z naprawdę bliska. Widziałam tu największą rybę jaką ujrzałam w swoim żywocie. Po krótkim researchu stwierdzam, że to był jakiś karanks, albo coś na jego wzór. Ja nie wiem jak ona się tam mieściła, ale miała równie mało miejsca, co ja.
Najbardziej bolał powrót na plażę. Moment, gdy nawet na szuranie brzuchem po kamieniach było za mało miejsca, trzeba było wstać i iść – ała. Buty na rafę – przydatne jak najbardziej.

W słonym jeziorku się nie wykąpałam, bo ogólnie nie cierpię soli w wodzie. Moje oczy płoną – szczypie, boli – kurna, najgorsza rzecz w morzach i oceanach, to właśnie ta sól. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy bez mrugnięcia okiem wyglądają w tej słonej wodzie jak pod rześkim prysznicem, otwierają oczka pod powierzchnią (JAK?!). Ja wyglądam jakbym miała palpitacje spojówki. Jedyne słone jeziorko do jakiego wejdę to będzie to z meduzami, jak już kiedyś uda mi się tam znaleźć.
Po kąpielach w słonej wodzie – nie wiem jak wy – ale ja zawsze muszę się wymyć. Poszłam skorzystać z zacnego prysznica na statku i – ktoś mnie zamknął z zewnątrz. No po prostu fantastycznie. Zaczęłam jęczeć, żeby ktoś otworzył. I w kabinie obok na szczęście był jeden Niemiec i wyratował mnie z opresji. Trzeba dodać, że w ów kabinach było przeokropnie parno, nie dało się oddychać.
Delfiny, plaża Kilo & Submbawa
Czekał nas całodniowy rejs – morze, morze i morze. Był jednak magiczny, bo obfitował w spełnianie się marzeń. Śmieję się sama do siebie teraz, że życzenia wypowiedziane na głos mają moc spełnienia. NAPRAWDĘ.
Siedziałam sobie na dziobie razem z kobitką z Chile – Pamelą, gadając o wszystkim. W pewnym momencie temat zszedł na delfiny i wyznałam, że nigdy nie widziałam i marzy mi się takowe zobaczyć. 10 minut później pojawiły się po prawej stronie statku. Jednak to były to – jak kapitan określił – leniwe delfiny. I szybciej zniknęły niż się pojawiły. Nie musieliśmy jednak długo czekać. Wszyscy się wyciszyli. Usiadłam na górnym pokładzie i skierowałam wzrok się w bezkres morza i po minucie, dwóch dostrzegłam, że albo tam są jakieś niekontrolowane fale, albo coś z wody wyskakuje. Zerknęłam w stronę kapitana i już wiedziałam, że to nie są fale. Podeszłam, podpytałam, czy dobrze widzę (a to było naprawdę daleko, ja po łataniu siatkówki czuję się momentami ślepa). Oj, tym razem widziałam znakomicie!
To były delfiny! I to nie kilka, nie kilkanaście, myślę, że nawet nie kilkadziesiąt. To było istne miasto delfinów! Były absolutnie wszędzie. WSZĘDZIE, gdzie się nie obejrzał człowiek. Byłam tak rozemocjonowana, że kilka pierwszych filmików, które skręciłam by udokumentować te wspaniałości nie nadają się totalnie do niczego ;-)) To jeden z niewielu momentów, gdzie nie mogłam zapanować nad radością. Siedziałam na dziobie i widziałam delfinki płynące wraz z nami, bawiące się z łodzią, wyskakujące, nurkujące, zmieniające kurs, szalejące wszędzie, gdzie tylko nie rzuciło się okiem. Coś przepięknego.
Tak właśnie chyba spełnia się większość marzeń, tak właśnie dzieją się niesamowite rzeczy – niespodziewane.

nasi rendżersi, Komodo
Po tym emocjonującym spektaklu zatrzymaliśmy się u brzegu Sumbawy, na plaży Kilo. Praktycznie to zatrzymaliśmy się kilkaset metrów od brzegu, by móc… poskakać do wody z masztu. Nigdy nie skakałam do wody z wysokości większej niż metr i ogólnie zawsze się tego bałam. Ale myślę sobie – o nie, tym razem nie odpuszczę, zrobię to! Co mi tam, trzeba korzystać. I skoczyłam, nie raz, nie dwa. Spodobało mi się aż nadto. Nie mniej jednak fajnie było też obczaić plażę, zatem w pław udaliśmy się do brzegu, gdzie czekała nas gehenna dla stóp (miliony drobnych kamyczków i muszelek) oraz przebicie się przez śmieci, które przy brzegu pływały wszędzie (fujka!). Nazbierałam nieco muszelek, jedna dziewczynka znalazła kraba. Z tym krabem to właściwie wiązała się kolejna historia.
Po kąpielach, kolacjach, delfinach i wszelkich atrakcjach, gotowe niemal do spania stwierdziłyśmy, że coś śmierdzi. Taką padliną właśnie. Myślałyśmy, że to krab. I wiecie co? Okazało się, że to nie był krab. Dalej nie chciałyśmy wnikać.
Smród i fakt, że staliśmy, a bujało zaowocowało pierwszymi rzygami za burtą. Nie trzeba długo zgadywać, kto poczuł się źle. To byłam ja.
Na szczęście współpasażerka – Isabelle – uratowała mnie tabletką na takie dolegliwości choroby morskiej. Poratowała mnie nawet całą paczką (bo ja nie miałam nic, mądra ja, a czekały nas jeszcze 3 dni na morzu) i wiem, że gdyby nie ona to siedziałabym resztę podróży zielono-fioletowa z głową przyczepioną do burty. Dziękuję Isabelle!


Komodo Dragon – tutaj akurat pani na włościach

Smoki i różowa plaża – jesteśmy na Komodo!
Jest coś niesamowitego w tym miejscu. I nie potrafię tego określić słowem, wydaje mi się też, że zdjęcia tego nie ukazują w pełni. To miejsce jest takie dzikie i dziewicze, i magiczne trochę. Krajobraz wypełnia się wysepkami, niektóre wyglądają jak miękkie babeczki z czekoladową posypką, inne są wyszczerbione jak wyrwana kartka z zeszytu. Pomiędzy wyspami wiry i prądy. Nie trzeba być żeglarzem by widzieć, że woda tu jest zdradliwa i niebezpieczna. I niebo. Niebo nad Komodo jest takie intensywne i nisko osadzone – tak jakby było bliżej.
Zawsze jak gdzieś jadę, to uwielbiam obserwować niebo. Ono jest zupełnie inne w każdym miejscu na Ziemi – inne jest nad Komodo, inne nad Holandią, jeszcze inne nad Borneo, Polską, Islandią czy Norwegią, a jeszcze inne nad Chicago.



port na Komodo
I zapach powietrza. Na Komodo i Rince akurat był zapach mało romantyczny, aczkolwiek wieczorny smród znikł. Pachniało solą, sierścią, piaskiem i skórą, to był taki słono-kwaśny zapach.
Dobiliśmy do brzegu. Godzina 7 rano, już upał taki, że ledwo zeszliśmy ze statku, a byliśmy już cali mokrzy. Trzeba jeszcze zaznaczyć, że dostaliśmy czerwone koszulki. FANTASTYCZNIE. Czerwień – kolor krwi, najbardziej oddziałujący kolor w przyrodzie. Nie mogło być lepiej. Chociaż miło ze strony Peramy, że stara się i taką koszulkę daje swojemu turyście. Inni mają na to… wiadomo – nie obchodzi ich to.
Czerwoną gromadką przeszliśmy dwugodzinny szlak przez tamtejszą dżunglę po to by po drodze zobaczyć jednego warana, a pod chatami obsługi (a szczególnie pod kuchnią) – czyli na samym końcu – cztery leżące smoki. I one właściwie nic, poza tym leżeniem nie robiły.
Ogólnie rendżersi nie pozwalali zbliżać się za blisko, zabronili hałasu, szybkich ruchów (jak zaczynasz uciekać dla warana to oznacza, że jesteś ofiarą i należy cię gonić) i przechodzenia z frontu. OKEJ.


widzicie języczek?

Czy to było fascynujące doświadczenie? Nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Wiadomo – fantastyczny dla mnie jest sam fakt, że mogłam zobaczyć największą jaszczurkę świata w naturalnym dla niej środowisku. Ale ogólnie – dla mnie – ze światem fauny i flory jest tak, że potrzeba sporo czasu, cierpliwości i nieco szczęścia by być świadkiem tych najlepszych momentów z życia natury, by móc powiedzieć, że to było nie tylko fantastyczne, ale i fascynujące. Dwugodzinny trekking jednego dnia i dwugodzinny dnia drugiego – nie jest wystarczający. To tak jak z obserwacją własnego psa, czy kota. Mój kot większość swojego czasu śpi i wypoczywa. Czy to jest fascynujące? Nie. Moment, gdy nie wiem – zrobi salto na firankach zdarza się rzadko, ale się zdarza i uznałabym to za ogólnie ciekawsze niż spanie (i jednocześnie krew by mnie zalała, bo firanki podarte). To, że mogę to zobaczyć wynika z tego, że przebywam z tym zwierzęciem dużo czasu. W dwie godziny nic fascynującego raczej się nie zdarzy – chyba, że ktoś ma szczęście, to inna kwestia.


Komodo poza waranami ma do zaoferowania również bogactwo świata wodnego. Muszę przyznać wielkie WOW tutaj. To, co zobaczy się pod wodą jest niesamowite. Jednakże nie mam tego udokumentowanego na żadnym filmie ani zdjęciu – choć miałam ze sobą wodoodporny case na aparat. Nie mniej jednak chyba wciąż nie do końca potrafię z niego skorzystać, co jest nieco frustrujące. W każdym razie sztuka snorkelingu, podziwiania natury i jednocześnie ogarniania aparatu w tym pokrowczyku jest niezwykle trudna. Mnie to przerosło, a nie chciałam tracić czasu w takim miejscu na wkurzanie się na siebie, że nie umiem czegoś obsłużyć, więc odłożyłam pokrowczyk i nurkowałam tylko z maską i rurką.
Znaleźliśmy się na tzw. różowej plaży. Ładniutko, jak z folderu turystycznego. Choć żeby mówić, że ten piasek jest różowy to nieco naciągane. Jest różowawy, czasem.
Woda w zatoczce była wyjątkowo zimna. Było tutaj też wprost proporcjonalnie głęboko w porównaniu do wcześniejszej miejscówki snorkelingowej na Satondzie. Tam szurasz brzuchem po rafie, tu – obserwujesz wszystko z daleka.




Halie i Pamela, Komodo


Polly i Connor

W wodzie nie da się zbyt długo wytrzymać, za to obok jest mała góreczka, na którą całkiem miło się wchodzi. Gdyby nie fakt, że wchodziłam na bosaka – wchodziłoby się fajniej.
Z górki roztacza się naprawdę przepiękny widok. Warto.
Na wieczór dobiliśmy do Labuan Bajo na Flores. Spędziliśmy tutaj kilka godzin. Połowa ekipy zostawała na wyspie, połowa jechała dalej. Pojawili się również nowi członkowie wyprawy – dwie młode Niemki, Jocelyne i Tabea, podróżujące od kilku miesięcy po Azji Południowo-Wschodniej, muzułmańskie rodzeństwo z Francji, a właściwie to z Senegalu oraz para chorwacko-belgijska – kobieta – ubrana wiecznie na biało, siedząca wiecznie w swojej kajucie, mężczyzna widać taki ciekaw świata, chcący spróbować i doświadczać wszystkiego.

Labuan Bajo, Flores
Naszą ekipę opuściło sporo osób – Kanadyjka – Isabelle, która uratowała mnie przed morską bolączką, para z Chile – Pamela i Claudio, dziewczyńskie francuskie trio i aż 6 pasażerów z Niemiec, w tym para, pan, który uratował mnie z prysznicowej opresji oraz wujek z dwójką dzieciaków.
Na pokładzie zrobiło się ewidentnie luźniej.
Rinca & Gili Laba
Wiecie, że właściwie na Rince jest większe prawdopodobieństwo spotkania smoka z Komodo niż na samym Komodo? Nie? To teraz już wiecie.

na wejściu małe ostrzeżenie – „to z ciebie zostanie jeśli nie będziesz uważać”

słodziaczek tak przytulił główkę do traweczki

to była ewidentnie samiczka


Niclas i Johan, Rinca

Halie, Rinca
Program trekkingowy był bardzo podobny do Komodo. Aczkolwiek było goręcej, więcej pagórków, a mniej dżungli. Po drodze zaś widzieliśmy jedynie baby dragona, wszystkie inne warany leżały cały czas na przy samym wejściu na szlak – pod kuchnią. Wiadomo.
Później dobiliśmy do brzegów Gili Laba, gdzie snorkeling był idealny. Tutaj również można było iść na okoliczny pagórek – i trochę żałuję, że tego nie zrobiłam, bo patrząc na zdjęcia i słuchając relacji od jednego ze Szwedów – poczułam, że jeszcze chwilę i żyłka mi pęknie.


dobiliśmy do brzegu Gili Laba
Ja urządziłam sobie tam istny festiwal pływacki. Przepłynęłam ze statku na plażę z jakieś 6 razy, opłynęłam zatokę dookoła też z jakieś 4 razy, a i jeszcze połaziłam wzdłuż i chwilę nawet posiedziałam. Dziwnie pływa się w odzieży (człowiek czuje się trochę jak meduza, jak materiał się tak majta), nie mniej jednak musiałam odziać się w tą zacną, czerwoną koszulkę, bo spaliłam się nieco w dniach poprzednich i nie ukrywam – piekło. Ponowne wystawienie się na słońce byłoby zgrozą. Na szczęście istnieje coś takiego jak panthenol.
W drodze z Gili Laba na wyspę Moyo miał miejsce jeden z najlepszych momentów. Dla mnie.
Wszystko zaczęło się od tego, że znów zrobiło mi się niedobrze. Przeszłam więc na przód statku. Dookoła masa ludzi – Czeszka, Szwedzi, Halie i Astari. Wszyscy siedzieli w milczeniu, z głośnika telefonu jednego z chłopaków ze Szwecji poleciał utwór U2 – „With or without you”. I to był jeden z TYCH momentów. Takich momentów, że czujesz nieskończoną radość, wdzięczność za życie, czujesz się obywatelem całego świata. Właściwie nic się nie dzieje.
Jest po prostu pięknie.

Z jednej strony wulkan Sangeang Api, z drugiej Sumbawa. Zachód słońca i śpiewający Bono w uszach. Czy może być lepiej? Może.
Zaraz po zachodzie doświadczyliśmy kolejnego niesamowitego zjawiska. Migracji wielkich nietoperzy. Frunęły one z wyspy na wyspę tuż nad naszymi głowami. Kolejny przykład tego, jak niektóre przepiękne rzeczy dzieją się niespodziewane.
A teraz już zawsze ten utwór U2 będę utożsamiała z tym wyjazdem. Słysząc tą muzykę, zawsze przed oczyma będę miała tą chwilę.

Jocelyne i Tabea

Halie
Wodospady i kozy, czyli wyspa Moyo
Następnego – ostatniego już dnia naszej wyprawy – dotarliśmy na kolejną wyspę, Moyo.
Przybyliśmy w miejsce, gdzie plaża usłana jest kozimi bobkami. A biały człowiek raczej zbyt często tu nie zagląda. A jak zagląda to idzie właśnie nad wodospad. Wodospad na rzece, w której i kąpie się bydło, i robi się pranie, i skacze się do wody. Na linie.




Wyglądało to super, ale nie potrafiłam tym razem przełamać lęku. Widząc linę i kamienie dookoła widzę tylko nieszczęście. W rodzinie miałam przypadek, gdzie moja ciocia raz na takiej linie wpakowała się w gips na wiele miesięcy. Więc ja podziękowałam za skoki, ale chętnie popatrzyłam jak inni skaczą. I muszę przyznać, że Bognie wychodziło to najlepiej. A to dlatego, że było widać po ludziach, że zero siły w rękach. Siłka jednak robi swoje.
Raj jest tam, gdzie kokosy lecą z nieba
Nasz ostatni przystanek na trasie – wyspa Keramat. Aczkolwiek na Google Maps widniejąca jako Pulau Bedil – z indonezyjskiego – pulau oznacza wyspę, bedil – karabin, keramat zaś święcenie. Zróbcie sobie z tego mieszankę znaczeniową według własnego uznania. Ja mam jedno tłumaczenie – RAJ.
Zanim dopłynęliśmy przez myśl mi przeszło, że zostanę na statku, albo pójdę popływać i nie wezmę aparatu. Jenak zobaczywszy wyspę nie było na to szans.

wyspa Keramat


Polly i Connor
Wysepkę dało się przejść w 5 minut dookoła. Na prześwit, przez palmy widziało się jej drugi brzeg. Miała ona dwóch mieszkańców – starszych ludzi – pana i panią. Mieli oni tam chatkę z bambusa.
Siedzieliśmy, piliśmy kokosa, słychać było jedynie szum liści palm. No przysięgam istne uosobienie raju. Dookoła turkusowa woda, w tle Sumbawa skąpana w chmurach i lekko burzowym niebie. To wszystko stworzyło taki niesamowity klimat. Jeszcze te bambusowe leżanki i kokosy! Raj i jeszcze raz raj.



Ale wiecie co? W tym raju po 30 minutach nie ma co robić. Możesz siedzieć. I siedzieć, i patrzeć się przed siebie. I jeszcze raz siedzieć. Czasem rozłupiesz sobie kokosa by wypić wodę kokosową i wyżreć środek. Może chwilę popływasz, może przejdziesz się plażą. Koniec rozrywek. Wody bieżącej brak, kontaktu ze światem brak. Niby raj, a trochę jednak koszmar.
Zapakowaliśmy się ponownie na statek by umknąć nadchodzącej burzy. Niebo na horyzoncie ewidentnie pobłyskiwało piorunami. Przeszło po chwili.
Zanim się obejrzeliśmy byliśmy już w porcie u brzegów Lombok. Czekały na nas autobusy by odwieźć nas do Senggigi.
Koniec jednej przygody. Początek kolejnej.
